Chciałem zmienić świat.
Doszedłem jednak do wniosku, że mogę jedynie zmieniać samego siebie.
Aldous Huxley
2035 rok, NY
—
Nie bój się uderzyć! Jasmine! Unieś tułów wyżej! Nie uginaj kolan, nie teraz! —
Chwila ciszy
pomiędzy krzykami ojca nie przynosiła ukojenia zszarganym nerwom, ani tym
bardziej obolałemu ciału. Wysoka piętnastolatka nie miała czasu, aby dłonią
przetrzeć wilgotną od potu twarz, nie miała czasu, aby zrobić głęboki wdech i
odetchnąć. Musiała być czujna, wiecznie gotowa i skłonna do tego, aby zabić. —
Przykucnij i odskocz, obrót i wyceluj sztylet prosto w serce, inaczej… — Tym
razem wywód postawnego mężczyzny przerwał jęk, kiedy wygiął boleśnie rękę
córki, wytrącając tym samym sztylet z jej dłoni. — Gdybym był wampirem, już
dawno byś nie żyła… — puścił dziewczynę, odpychając ją od siebie i jakby nigdy
nic, wyszedł z pomieszczenia, które służyło im za salę treningową.
Dziewczyna
potknęła się o czubek własnego buta, z impetem upadając na betonową posadzkę.
Nie ruszyła się, dopóki nie usłyszała dźwięku zasuwanych drzwi. Podparta na
wyprostowanych rękach, wpatrywała się w bure podłoże. Palce dłoni uginała i
rozprostowywała, z pewnym obrzydzeniem spoglądając na pokaleczoną skórę. Jej
kończyny, całe ciało, było obolałe i posiniaczone. Nie mogła uważać się za
piękną, kiedy wiecznie wyglądała, jak skatowane dziecko. Nie miała w sobie
kobiecości, o którą początkowo walczyła, szukając wsparcia w matce. Nie dostała
go, pozostawiona w tej kwestii samej sobie, miała ochotę krzyczeć lub płakać
bezsilnie, ale krzyk nie wydostawał się z zaciśniętego gardła, a łzy nie
przychodziły.
Nie
opuściła ani jednego treningu. Ojciec próbował zrobić z niej prawdziwego
wojownika. Nie był rodzicem, którego mogłaby żałować, jednak nie życzyła nikomu
śmierci. Gdzieś wewnątrz siebie miała przeczucie, że to, co robią, jest
słuszne. Że walka z żądnymi mordu bestiami jest jedynym wyjściem. Pamiętała
swoje pierwsze kroki. Do dziś wyryty miała obraz niespełna dziesięcioletniej
dziewczynki, wyrwanej z ciepłych, kobiecych ramion, która rozglądała się po okrągłym
pomieszczeniu i szuka wyjścia.
Podobnie
jak teraz podnosząc głowę, dostrzegła wtedy jedne, jedyne drzwi. Otwierane
specjalnym kodem, zmienianym na tyle często, aby nigdy go nie znała, ani teraz,
ani wtedy. Nigdy. Splunęła na podłogę śliną wymieszaną z krwią i przesunęła
językiem po rozwalonym wnętrzu policzka, czując w ustach metaliczny posmak.
Przymykając powieki powstrzymywała łzy. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień,
płacz przychodził z coraz większym trudem. Stawała się zimną figurą o niekruszejącym,
lodowym sercu. Tak, jak wymarzył sobie ojciec.
Spojrzenie
piętnastolatki zatrzymało się na drzwiach, a kiedy wstawała, skierowała je w
stronę weneckiego lustra. Była przekonana, że za niezniszczalną szybą stoi on –
pan, ojciec, dowódca. Mistrz wielu marionetek w swoim nędznym teatrzyku.
Jeszcze pięć lat temu drżała ze strachu, kręcąc się i kręcąc, nie mając
pojęcia, co zaraz się stanie. Pamiętała pierwszy cios, który posłał ją na
stojący tam wówczas stół. Mebel, ponoć stabilny i mocny, ułamał się pod
ciężarem dziecka. Minęły trzy minuty, zanim podniosła się z pleców i odzyskała
oddech. Minęło pół godziny, zanim przestała zanosić się szlochem. Minęły dwie
godziny, zanim łzy przestały rzewnie płynąc po zaczerwienionych policzkach.
Wtedy mogła wyjść, obolała, z nadwyrężonym barkiem i mnóstwem siniaków. Nie
wiedziała, że będzie przechodzić przez to piekło cztery dni w tygodniu, a z
każdym postępem, dni te będą się wydłużać, a w końcu walka o przetrwanie stanie
się codziennością.
—
Ale nim nie jesteś! — krzyknęła, kiedy stała już na drżących nogach. Podeszła
do rozklekotanego krzesła i zacisnęła szczupłe, długie palce na oparciu mebla,
nabierając powietrza w płuca. — Wypuść mnie! — Kolejnemu krzykowi towarzyszyło
rzucenie krzesłem, które bez zbędnego huku uderzyło w weneckie lustro.
Piętnastolatka oparła dłonie na kolanach, starając się unormować oddech.
Nie
bała się, już nie. Lęk opuścił ją dawno temu, kilka lat temu, kiedy zamknięto
ją w tym pomieszczeniu na trzy dni z jedną, litrową butelką wody. Doskonale
wiedziała, że inne dzieci, młodzi ludzie, którzy dołączają do Libre przechodzą
podobne szkolenia, zakończone odpowiednimi testami. Niełatwo było zostać Łowcą.
Niestety, Jasmine wywodząca się z rodziny założycieli, nie mogła wybrać innej
ścieżki życia, nie posiadała innych przekonań, a po latach zaczęła ślepo
wierzyć w racje, które wpajano jej od dziecka.
—
Jeśli postarasz się bardziej, szybciej przystąpisz do testów. Nie chcesz tego?
Twój starszy brat zdał testy w wieku szesnastu lat, co było…
—
Rekordem? — spytała cicho, uparcie wpatrując się w szybę. Widziała w niej
tylko swoje odbicie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że ojciec utrzymuje z nią
kontakt wzrokowy. — Rekordem? — powtórzyła, zaciskając dłonie w pięści, kiedy
ponownie się wyprostowała. — Mój starszy brat nie żyje! Zginął, dwa lata po
przejściu twoich popieprzonych prób! Dziewczynę, która nosiła jego dziecko,
wygnałeś. Nie potrzebowałeś słabości w Libre! Teraz katujesz swojego
najmłodszego syna! Mnie uważasz za nieidealną, bo jestem kobietą, bo jestem
słaba… — Przesunęła dłonią po czerwonym policzku. — Jesteś gorszy niż Oni. Niż
wampiry. Oni przynajmniej nie pastwią się nad ofiarami, tylko szybko pozbawiają
życia…
—
Nic nie wiesz, Jasmine — odpowiedział spokojnie, jakby niczym nie wzruszony. —
Widzimy się jutro.
Następnie
usłyszała tylko trzask, oznajmujący to, że ojciec wyłączył mikrofon i głośniki,
pozostając głuchym na jej wołania. Wołała. Zupełnie bezsensu uderzała pięściami
o metalowe, ciężkie drzwi i wyzywała opiekuna od stu diabłów. Mimo tego, że
płacz dusił dziewczynę, nie uroniła ani jednej łzy. Nie potrafiła. Łkała, ale
bez strużek słonej cieczy spływających po policzku. Dusiła się i krzyczała na
przemian, mając dość życia przyszłej maszyny do zabijania. Tego wieczoru,
okrągłe pomieszczenie wydawało się zbyt małe, zbyt ciasne.
Siedziała
w centralnym miejscu. Po turecku, z wyprostowanymi plecami i dłońmi luźno
opartymi na ugiętych w kolanach nogach. Klatka piersiowa unosiła się i opadała
w miarowym, spokojnym tempie. Przymknięte oczy mogły świadczyć o tym, że
odpoczywa, że śpi, ale Jasmine popadła w dziwny letarg, nie mogąc poradzić
sobie z myślami. Uspokajała emocje, serce, krążenie. Próbowała dotrzeć do
optymalnego stanu, dzięki czemu będzie silniejsza. Tak, jak ją uczyli. Wdech,
wydech. Nie myślała nad tym, co robi. Nie musiała. Odprężenie spływało na nią
jak upragniony prysznic, zapominała o zmarzniętym ciele, zapuszczając się w
najskrytsze zakamarki umysłu i duszy, odkrywając nieznane oazy. Poszukiwała
azylu, który gdzieś zgubiła, dając ponieść się złości.
Nie
miała pojęcia ile czasu znajdowała się w jednym miejscu, tkwiąc w bezruchu,
pozwalając sobie jedynie na lekki oddech. Postronny obserwator mógłby wziąć ją
za nieruchomy posąg, dopiero po bliższym przyjrzeniu się – można było zauważyć,
że oddycha.
Dźwięk
otwieranych drzwi nie zrobił na niej wielkiego wrażenia. Nie zerwała się z
miejsca i nie rzuciła na wchodzącą do środka osobę, próbując wydostać się na
zewnątrz. Leniwie otworzyła powieki, wpatrując się w znajomą sylwetkę stojącą w
progu. Rozbłysło więcej świateł, które zniwelowały poświatę niewielkiej lampki,
będącej wcześniej jedynym źródłem jasności. Zadrżała. Nieprzyjemne stada mrówek
przemknęły po kręgosłupie. Zacięty wyraz twarzy ojca nie był zwiastunem dobrej
nowiny.
—
Zaatakowali nasz oddział w nocy… Brakuje nam ludzi. Mam nadzieję, że jesteś
zdecydowana, że więcej nie wybuchniesz w ten sposób.
—
Wystarczyłoby dzień dobry, tato — syknęła, kręcąc głową, chcąc rozruszać
zastały kark. Przebierała palcami po kolanach, jak po klawiszach pianina i
oblizała spierzchnięte usta. — Który
oddział? — Widziała grymas na obliczu mężczyzny i wcale jej się nie podobało
to, jak na nią patrzy. Uniosła brew ku górze, wstała bez trudu, bez
wcześniejszego prostowania nóg, bez podpierania się rękoma. — Który?
—
Dziewiąty.
—
Mama! — krzyknęła i gotowa była rzucić się na drzwi, a nawet rozbić szybę,
chociaż było to niemożliwe. Zatrzymała się jednak, zanim zdołała wziąć rozbieg,
widząc minę ojca. Często jej powtarzał, aby nie dawała ponieść się emocjom, ale
sam teraz drżał od niewypowiedzianego gniewu, od ujarzmianego strachu i bólu.
Czuł. Nie był potworem, na którego się kreował. — Wypuścisz mnie?
Odsunął
się od drzwi, przytrzymując ciężkie skrzydło i skinął lekko głową.
Piętnastolatka wybiegła, mijała wielu zdziwionych i nieco przygnębionych ludzi.
Żyła. Nie powiedział nic o śmierci. Żyła. Była w którymś pokoju. Biegła. Czuła
przyspieszone bicie serca, czuła jak krew szybciej pulsuje. Miała dobrą
kondycję, przebiegała znacznie dłuższe dystanse, ale teraz jej trzewia ścisnął
strach, gnana była złym przeczuciem. Stojąc przed windą, miała wrażenie, że
zniszczy przycisk, kiedy uderzała w
niego palcem, mamrocząc pod nosem ciągłe „otwórz się, cholero”. Wchodząc do
klaustrofobicznego pomieszczenia, zaczęła atakować kolejne guziki.
Nie
było niczym dziwnym, że mieszkanie państwa O’Connor mieściło się w budynku
głównym organizacji Libre. Dowodzili ludźmi, którzy ofiarowali w ich ręce swoje
życie i bezpieczeństwo najbliższych, ale i całego społeczeństwa. Ukryty pod
gruntem, ale rozłożysty budynek miał zalety i wady, a do tych drugich z
pewnością można było zaliczyć niekończący się labirynt podziemnych korytarzy. Mimo
tego, Jasmine doskonale wiedziała, gdzie biec, dokąd się udać. Podświetlany
napis „skrzydło szpitalne” zajaśniał zaraz po tym, jak drzwi windy rozsunęły
się ponownie, a dziewczyna bez chwili zastanowienia wyskoczyła z niej,
podejmując przerwany wcześniej bieg.
Kobieta,
która nie wiadomo skąd i jak wyrosła na drodze panny O’Connor, szybko umknęła
na bok, wykrzykując numer pokoju. Jasmine zdawała sobie sprawę z tego, że
ubrana w biały kitel osoby była jednocześnie lekarzem i pielęgniarką. Mieli
naprawdę bardzo mało ludzi, każdy atak ze strony wampirów narażał ich na
poważne straty. Wiedziała, że musi nauczyć się myśleć o innych. Wiedziała, że
musi zapomnieć o zabranym jej dzieciństwie, o pierwszych miłosnych
uniesieniach, plotkach i piżama party. Musiała walczyć o innych, za innym i u
ich boku. Zwolniła, drzwi odsunęły się, a w niewielkim pokoiku zauważyła dwie
osoby. Swoją matkę i młodszego brata, którego policzki pokryte były zastygłymi
łzami, zaróżowione i wilgotne. Oczy napuchnięte i zmęczone. Zastanawiała się,
ile godzin minęło od ataku, od momentu, kiedy poszkodowanych przewieziono z
powrotem do Libre.
—
Bastian… Co z nią?
—
Przeżyje. — Drobnej budowy dziesięciolatek wzruszył ramionami, nawet nie
oglądając się za siebie. — Mówią, że to
tylko jakieś wstrząśnienie. Nie chcą powiedzieć więcej. Ojciec zabronił —
kontynuował, zerkając powoli na starszą siostrę, która już stała za nim.
Położyła dłoń na jego ramieniu, widząc poobijany policzek Bastiana. Doskonale
wiedziała, że rozpoczął treningi. Że rozpoczęło się piekło.
Uśmiechnęła się blado do blondyna i wyszła. Brat był jedyną osobą, wobec której
potrafiła jawnie okazywać uczucia. Być może przejęła się wiadomością o wypadku
matki, ale nie mogła zostać w pokoju na dłużej. Uczyli ją tego, jak nie
przywiązywać się do ludzi i wygaszać uczucia. Ale nawet w jej zmarzniętej duszy
istniała jeszcze iskierka nadziei, którą był Bastian.
W
tamtej chwili nie przypuszczała, że za parę lat zostanie osierocona, że będzie
musiała przejąć dowodzenie w Libre i zaopiekować się bratem, a przede wszystkim
dopilnować tego, aby ukończył szkolenie i pomyślnie przeszedł testy. Nie
przypuszczała, że po raz kolejny w życiu zostanie postawiona przed faktem
dokonanym. Powinna przyzwyczaić się do tego, że nie ma nic do gadania. Wbrew sobie zaczęła spełniać wolę rodziców,
walczyć o ludzkość i jej przetrwanie, chociaż wiedziała, że z góry jest skazana
na niepowodzenie, na sromotną porażkę.
Ale
w zamkniętej szpitalnej sali tliła się nadzieja na lepsze jutro…
Obecnie
Jasmine
O’Connor nie należała do typowych piękności. Nie miała metra sześćdziesięciu w
kapeluszu i nie uchodziła za kruszynkę. Siłą dorównywała niejednemu mężczyźnie,
a inteligencją i instynktem przywódczym przewyższała większą część
społeczeństwa. Nigdy jednak nie uważała się za kogoś lepszego. Mierząc sobie
metr siedemdziesiąt siedem, górowała nad drobnymi kobietami, którym zachciało
bawić się w bohatera. Nie wiedziały jak trzymać sztylet, a zapragnęły ratować
świat – Jasmine była szkolona do tego przez większość swojego życia. Nie mogła
opuszczać treningów, nie mogła przegapić lekcji teoretycznej. Musiała potrafić
i umieć wszystko. Nie miała wyboru. Ale pokochała misję, której była przeznaczona i oddała jej się
całym sercem.
Daleko
jej do romantyczki, która walczy, bo taki jest trend, bo tak robią wszyscy. Ona
walczyła, bo wiedziała, że ludzkości grozi zagłada, że zostaną niewolnikami,
jeśli nic nie zrobią, że krwiożercze stwory wypiorą im mózg, że zostaną
zwierzętami. Upokorzeni i zdegradowani do pozycji dojnej krowy. Dzieciństwo i
okres nastoletni niewyraźnie majaczyły w jej myślach, jako fragment życia
spędzony na nauce. Nie nazywała już treningów torturami, nie użalała się nad
młodszym bratem. Stawała się dyktatorem, chociaż wcale tego nie chciała.
Zadrżała,
kiedy dotarły do niej wspomnienia. Jej rodzice nie raz i nie dwa trafiali do
szpitala, a mimo to – nie poddawali się. Nie zostawili potomków bez niczego,
mieli swoje dziedzictwo i przekazali je w taki sposób, jaki potrafili. Nie do
końca, ale swoje funkcje powierzyli jej. Dziewczynie, która parę dni wcześniej
przeszła pomyślnie Próbę Krwi i została wysłana na pierwszą, poważną dywersyjną
misję, mając pod sobą dziesięć osób. Dziesięć osób, których życie zależało od
wydawanych przez nią decyzji.
Siedziała
przed sporą liczbą monitorów i obserwowała praktycznie każde pomieszczenie w
budynku. Widziała trenujących ludzi. Widziała tych, którzy uczeni są sztuki
przesłuchań. Nie było to wcale proste. Większość na początku po prostu
przesadzała albo traktowała więźnia zbyt łagodnie. Brani byli w zasadzki,
sfingowane porwania miała na celu sprawdzenie ich wytrzymałości. Większość z
nich miękła po dwóch pierwszych porażeniach prądem i wygadywała wszystko,
chociaż doskonale wiedzieli, że Libre ma też wrogów wśród ludzi, niezauważających
problemu, jakim były wampiry. Wsypywali wszystkich swoich współpracowników.
Niektórzy robili to nawet alfabetycznie. Część z nich, w niezbyt humanitarny
sposób zostawała zgładzona, inni zaś dostawali drugą szansę. Doskonale wiedząc,
że to ostatnia szansa i stawali się najlepszymi agentami, o ile tak można
nazwać członków Libre.
Uśmiechnęła
się nikle, widząc najmłodszych, zaledwie dziesięcioletnich adeptów, stojących
naprzeciwko siebie i niezdarnie powtarzających ruchy instruktora. Zaczynali
łagodnie, ale początkowy etap trwał naprawdę bardzo krótko. Zagryzając dolną
wargę, nie potrafiła zrozumieć swojego młodszego brata, który opiekował się
szkolonymi osobami i wręcz im współczuł, nie potrafiła dopuścić do siebie
myśli, że to jej serce zamarzło, a ona jest okrutna i w swoim okrucieństwie
bezwzględnie dąży do wyznaczonego przez kogoś celu.
Nie
potrafiła zliczyć ilu ludzi już stracili, biorąc pod uwagę fakt, że nie wszyscy
kończyli szkolenia, to naprawdę wielu. Odsetek zmarłych, zamordowanych członków
Libre rósł z każdym dniem, prawie każdej nocy dostawali informację o śmierci
jednego z członków, o jego zaginięciu lub napadzie na oddział patrolujący.
Ofiary z poważnymi ranami, praktycznie opróżnione z krwi były na porządku
dziennym. Lekarze mieli ręce pełne roboty, zapasy żywotnej cieczy malały,
podobnie jak ilość ludzi skłonna stawić czoło krwiopijcom. Jasmine jednak
potrafiła zauważyć w tym pewny pozytyw – nie tylko oni ponosili straty. Raz w
tygodniu, przynajmniej raz, ktoś przynosił odrąbane głowy bestii i potem palili
je w symbolicznym ognisku. Małe zwycięstwa były ważne, tego używała O’Connor,
aby motywować swoich ludzi.
Małe
zwycięstwa.
Ale
poniesione straty były ogromne. Jej dziadkowie i rodzice oddali życie za
sprawę. Nie mogła pójść ich śladami, nie mogła zginąć, dopóki nie zaprowadzi na
świecie naturalnego porządku, którego wynaturzeniem były właśnie wampiry.
Oblicze surowego ojca i wiecznie nieobecnej matki miało tkwić w jej głowie na
zawsze. Ich twarze przypominały o sensie istnienia. Młoda kobieta zacisnęła
pięści i pochyliła się nad pulpitem, przysuwając bliżej mikrofon. Wydała
odpowiednie polecenia, zerknęła na zegarek i opuściła pomieszczenie, narzucając
na ramiona cienką kurtkę z nieprzemakalnego materiału.
Od
paru dni nieprzerwanie padał deszcz. Smutny, szary deszcz.
W
umówionym miejscu pojawiła się spóźniona pięć minut. Nie miała w zwyczaju
pojawiać się na czas, jakaś wrodzona nonszalancja i nabyta obojętność nie
pozwalały jej na to, aby przejmowała się spotkaniami z nieznanymi informatorami.
Pojawiła się bez obstawy, opuściła budynek organizacji bez niczyjej wiedzy.
Jako lider nie musiała się nikomu tłumaczyć. Spod obszernego kaptura
wydostawały się kosmyki ciemnoblond włosów, teraz przypominających przemoczone
strąki, nie dodające uroku. Stała na skrzyżowaniu ulic, które podano jej w
zaszyfrowanej wiadomości. Dłonie wsunęła do kieszeni. Nie czuła się zagrożona.
Strój miał w sobie wiele kryjówek, sporo schowanej broni, która byłaby
skuteczna w starciu z wampirami. Została jednak zapewniona, że informator jest
osobnikiem neutralnym. Nic więcej, mogła się domyślać, że to nikt groźny. I tak
zrobiła, zapominając o złotej zasadzie.
Nigdy
nie lekceważ swojego wroga…
—
Jasmine, jak mniemam?
Kobiecy
głos zupełnie wybił ją z równowagi, a ona sama mogła przekonać się o tym, że
nie jest tak silna, jakby się mogło wydawać. Spodziewała się odzianego w czerń
mężczyznę – informatorzy woleli nie ujawniać swojego oblicza, a przed nią – nie
wiadomo skąd i jak – pojawiła się rudowłosa, elegancka kobieta. Jasny, kremowy
płaszczyk sięgający kolan wcale nie był mokry, a trzymany w ręku zielony
parasol wydawał się nie odczuwać podmuchów silnego wiatru. Rude loki wyglądały
tak, jakby kobieta wyszła dopiero z salonu fryzjerskiego. Uśmiechnęła się.
Okrągła, przyjazna buzia. Krótki podbródek i wysokie czoło. Pieprzyk na prawym
policzku. Idealny łuk brwiowy i jasne, hipnotyzujące oczy. Tyle zdołała
zaobserwować na pierwszy rzut oka. Jasmine przy takiej kobiecie czuła się
naprawdę brzydka. I wielka, bo filigranowa sylwetka przybyłej zdawała się być
taką, że pchnięcie na mur, mogłoby przyczynić się do złamania paru kości.
—
Uznam, że milczenie, to nic innego, jak potwierdzenie — kontynuowała, z każdym
słowem znajdując się bliżej O’Connor. — Jestem Miriam i chcę ci pomóc. Wiem z
czym walczysz. I wiem o tym bardzo dużo. Wiem, jak ich zniszczyć…
—
Wydaje się, że dużo wiesz… — rzuciła nieco opryskliwie, odnajdując w kieszeni
kurtki mały scyzoryk. Kobieta nie była wampirem. One rzadko kiedy pojawiały się
za dnia, nawet kiedy słońce skąpiło swoich promieni i ciepła.
—
A ty jesteś bardzo niegrzeczna, Jasmine. Nie przerywa się starszym.
W
tym momencie blondynka miała ochotę się roześmiać, ba, na jej ustach zamajaczył
się niezbyt przyjazny uśmiech. Rudowłosa za żadne skarby nie wydawała się być
starszą. Z daleka mogłaby być wzięta za nastolatkę. Jasmine pokręciła jedynie
głową i westchnęła.
—
Możliwe. Skoro jednak masz tak sporą wiedzę, jedno półgodzinne spotkanie nam
nie starczy, więc o co chodzi? Chciałaś się spotkać. Przybyłam. Nic ważnego
teraz mi nie powiesz. Znam wasze gierki… Informatorzy… Wydaje wam się, że
jesteście najważniejsi na świecie.
—
Skąd takie przypuszczenie? Oczywiście, że nie jesteśmy. Ty jesteś — Miriam nie
ukrywała swojego rozbawienia. Spodziewała się dorosłej, odpowiedzialnej
kobiety, a miała wrażenie, że stoi przed gówniarą, która urwała się z
nielubianej lekcji w liceum. — I masz rację w jednym, nic ci dzisiaj nie
powiem. Nie powiem ci nic, dopóki mi nie zaufasz, a ja nie zaufam tobie.
Chciałam cię tylko poznać, chodzą o tobie różne historie. I dobre, i złe.
—
Nie…
—
Nie rozumiesz, to oczywiste. Ten nożyk nie będzie ci potrzebny, nie zamierzam
zrobić ci krzywdy — wzruszyła bezradnie ramionami. — Nie mamy zbyt wiele czasu,
Jasmine. Nie mamy — dopowiedziała tylko tyle i pozostawiała dziewczynę z tym
samą. Wyminęła ją, złożyła parasol, bo deszcz przestał siąpić z nieba, a smugi
słonecznego światłą niepewnie przebijały się przez warstwę chmur. Nim Jasmine
zdołała się odwrócić, kobiety już tam nie było. Jakby rozpłynęła się w
powietrzu.
Zostawiona
samej sobie bezwiednie skierowała kroki w stronę miejskiego cmentarza. Podmokła
gleba nie służyła długim spacerom, z ubłoconymi butami dotarła jednak na
miejsce. Stanęła przed dwoma kamiennymi płytami i odgarnęła z czoła wilgotne
kosmyki.
Josh
O’Connor, ukochany ojciec, wierny mąż, oddany sprawie działacz.
Sophie
O’Connor, ukochana matka, cudowna żona, działaczka.
Żadna
łza nie chciała spłynąć po jej policzku, żaden grymas nie pojawił się na bladej
twarzy. Dopiero po kilku minutach była skłonna nerwowo zagryźć dolną wargę,
czując posmak krwi w ustach. Skrzywiła się, padła na kolana i nabrała powietrza
w płuca.
—
Naprawdę nie wiem, co robić…
Następny ! Czekam na nn !! Noooo ;3
OdpowiedzUsuńCieszę się :) Będzie jak najszybciej.
UsuńTa Jasmine taka dziwnie wykreowana jest... jako nastolatka, dziecko szkolona w morderczych treningach, które miały ją złamac i jednocześnie zmienic w silną kobietę. Dorosła i nadal jest slaba, choć okryta płaszczykiem jak z głazu, niby okrutna... niby, bo i widzi współczucie brata dla młodych adeptów i czuje sie zagubiona, jak stanie na obcym gruncie... dziwna taka... nie polubiłam jej ;p
OdpowiedzUsuńza to był i rudzielec! <3
lubie takie weekendowe rozrywki jak kolejne rozdziały ;)
Jeśli chodzi o krzywe akapity, mam na to radę. http://tajemniczy--ogrod.blogspot.com/2013/04/tworzenie-akapitow.html osobiście to wykorzystałam i polecam ;)
OdpowiedzUsuńO, dzięki! :) A działa to też przy tekście wklejanym, czy trzeba pisać bezpośrednio tekst na bloggerze? Zresztą, zaraz spróbuję i zobaczymy.
UsuńDziękuję!
Jestem zdziwiona, bo dziwnie mi ten HTML wygląda, nie tak jak zawsze. Nie wiem, o co chodzi, nie umiem znaleźć tam .post-body. Poddaję się, ale dziękuję
UsuńZnaczy jak dla mnie, rozdział, a przynajmniej jego większa połowa, ma raczej charakter informacyjny, dopiero pod koniec zaczyna dziać się coś więcej. Tak czy siak, ładnie pokazane zmiany, jakie w niej zaszły - z wciąż nieco rozchwianej emocjonalnie nastolatki, do pozornie statecznej, opanowanej kobiety. Która mimo wszystko nie jest tak stateczna i opanowana, jakby się mogło wydawać, co stara Miriam już zdążyła zauważyć. Jasmine to moim zdaniem wciąż spłoszone, zagubione dziewczątko, które nie jest tak dorosłe, jakie chce być, bo jednak ciężkie dzieciństwo i strata rodziców zrobiła swoje, jak mniemam.
OdpowiedzUsuńOgółem tekst ładny, łatwo napisany, jedyne, co znalazłam to gdzieś jedno powtórzenie i kilka literówek jakoś tak bodaj pod koniec. No i średnio to zasobne w akcję, ale wprowadziłaś element tajemniczości - Miriam, która 'chce się poznać, zanim zdradzi cokolwiek'. Szczerze powiedziawszy ciekawa jestem, co też ten rudzielec uknuł, bo niezbyt to pospolite, chyba sama się ze mną zgodzisz w tym momencie.
Pozdrawiam i liczę, że następny rozdział rzeczywiście ukaże się nieco wcześniej. ;)
Chyba jeszcze nie czuję się na tyle pewnie, aby wprowadzić większą ilość akcji do swoich tworów. Staram się, ale mam dziwną manię opisywania, informowania. Następnych rozdziałach powinno jednak zadziać się już nieco więcej. W końcu te rozdziały to tylko taki wstęp, właśnie z grubsza informacyjny.
UsuńMiriam ogólnie jest dziwną istotą. Ona nie musi mieć konkretnego planu, żeby sobie coś ubzdurać. Gdyby wyjawiła Jasmine swój plan od razu - pisanie dalszych rozdziałów nie miałoby sensu ;)
Pozdrawiam i dziękuję za opinię. Literówki pewnie z czasem wyłapię.
Witam. Piszę tutaj, pod postem, ale chcę mieć pewność, że przeczytasz. hei-chi odeszła z załogi ZO. Prosimy o wybranie innej recenzentki. Za utrudnienia najmocniej przepraszamy. Pozdrawiam, Finis.
OdpowiedzUsuńOd kilku dni nie robię nic innego, tylko odwiedzam blogi i czytam te wszystkie amatorkie opowiadania, które tylko w jakiś sposób mnie zaintersują (za książkę bym się jakąś wzięła, a nie...). Dlatego też jak tylko zobaczyłam Twojego bloga, zabrałam się za czytanie i przepadłam, co jest sukcesem, ponieważ rzadko zachywcają mnie opowiadania o takiej tematyce. Oczarował mnie jednak głównie Twój styl, bo mam wrażenie, że bez przeszkód posługujesz się słowami, budujesz świetny, wyrazisty świat, bardzo dobrze radzisz sobie z zarysowywaniem osobowości bohaterów, nie wspominając już o emocjach, które się w tym opowiadaniu przelewają. :)
OdpowiedzUsuńMoże kiedyś uda mi się osiągnąć taki poziom, jaki Ty posiadasz. Pozdrawiam i życzę weny.
Bardzo mi miło.
UsuńMam nadzieję, że będziesz tutaj wpadać co jakiś czas.
Cieszę się, że "taka tematyka" w moim wydaniu przypadła mi do gustu.
Aż zmotywowałaś mnie do tego, aby zabrać się za dokończenie rozdziału.
Pozdrawiam :)
Tu Broz-Tito z bloga Pomackamy. Problem: masz o jeden rozdział za mało, więc na razie nie mogę ocenić twojego bloga. Czy planujesz dodać kolejny rozdział w najbliższym czasie? Jeśli tak, przesunę cię o jedno miejsce w kolejce i zajmę się kolejnym blogiem. Jeśli blog jest porzucony - proszę o informację.
OdpowiedzUsuńPozdrav,
Broz-Tito
Żyjemy jeszcze czy nie żyjemy? Bo w sumie to smutno by było, gdybyśmy umarli.
OdpowiedzUsuńŻyjemy :)
UsuńPiszemy, męczymy, ale żyjemy.
nie lapie o co chodzi z Miriam?kim ona jest?wytlumacz mi ktos?a moze jest jakis pierwszy blog w ktorym jest o Miriam a o ktorym nie wiem?co?
OdpowiedzUsuń