piątek, 9 sierpnia 2013

Rozdział 4. Próba Krwi


„Czy jakakolwiek inna zasadzka może się równać z zasadzką miłości?”
Stephen King

2035, NY


Co nas określa jako ludzi? Czyny. Słowa. Jasmine często zastanawiała się nad tym, kim jest. Maszyną do zabijania? Łowcą? Dziewczyną? Nastolatką? Nigdy jednak nie potrafiła określić siebie samej jako dziecka. Nigdy też nie była pewna do końca swojego jestestwa. Wiedziała, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym stanie przed lustrem, spojrzy we własne odbicie i z pewnością siebie, z brakiem jakiegokolwiek strachu, przyzna przed sobą, kim jest. Mimo młodego wieku, O’Connor miała sporo doświadczenia, dźwigała wystarczająco dużo ciężaru na barkach, aby się pod nim uginać. A nie robiła tego. Nauczono ją iść z wiecznie wyprostowanymi plecami, z uniesioną wysoko głową.

Stojąc w szeregu, mając u boku nie tylko rówieśników, ale też osoby starsze, drżała. Nie ze strachu, było po prostu zimno. Pomieszczenie, w którym kazano im się zgromadzić nie należało do najprzyjemniejszych. Znajdowało się, jak większa część budynku Libre, pod ziemią, ale nie było ogrzewane, nie uraczyło się w nim żadnych mebli, świadczących chociaż o odrobinie wygody. Stali w trzech szeregach. Trzydziestu adeptów miało dzisiaj rozpocząć Próby. Mieli zostać Łowcami i pomóc w walce ze złem.
Ubrani jednakowo. Czarne spodnie ze sporą ilości kieszeni, typowe oficerki i czarne topy. Ręce trzymali za plecami, wyglądali jak tajna, świetnie wyszkolona jednostka. Wiedzieli jednak, że ich umiejętności są różne, na całkiem innym poziomie. Byli dobrzy, ale podzieleni na grupy. Grupę zwiadowczą, defensywną i ofensywną. Znajdowali się wśród nich technicy, informatycy, lekarze i sanitariusze. Byli nieco bezkształtnym tworem, ale potrafili odnajdować swoje miejsce. Bez problemu. Przynajmniej to potrafili zrobić dobrze.
Jasmine zaciskała palce na nadgarstku, starając nie rozglądać się na boki. Była jedną z nielicznych kobiet, które w tym roku przystąpiły do Prób. Trzydzieści osób, pomyślała, to i tak spora grupa. Zwykle do testów podchodzi mniej niż połowa tej liczby. Wiedziała też jednak, że wampirzy potop rozlewa się po coraz większej ilości stanów, miast, miasteczek. Chętni przybywali tutaj nawet z Alaski, a spora ich część została wprawiona w boju, wiedzieli co nieco, dlatego skracano im treningi. Potrzebowali bojowników, mięsa armatniego. Dostali go. Zdrowych, silnych, wyszkolonych ludzi w sile wieku. Przedstawiani jako nadzieja ludzkości. Jedna z niewielu nadziei, których można było się złapać, które nie znikały i nie gasły w ciemności przy najlżejszym podmuchu wiatru.
Czując dreszcze przebiegające wzdłuż kręgosłupa, ściągnęła jedynie bardziej łopatki. Stres? Nie, nie. Jasmine była spokojna. Prawie spokojna. Pewien niepokój pojawił się wtedy, kiedy podsłuchała o tym, że zaostrzono Próby. Musiała dać radę. Wiedziała, że da. Nim ojciec wszedł do pomieszczenia, spojrzała w bok i napotkała spojrzenie ciepłych, piwnych tęczówek. Odpowiedziała uśmiechem na skinięcie głowy, które podarował jej na powitanie Nathaniel. Nate był jedyną osobą, przy której się rumieniła, przy której serce biło tak szybko, jak po wyczerpującym wysiłku fizycznym. Odwróciła prędko wzrok. Dreszcze minęły, nie zwracała uwagi na chłód, bo przestała go odczuwać. Jak za dotknięciem magicznej różdżki.
— Adepci! — Jasmine i pozostali ubrani na czarno osobnicy skierowali spojrzenie na stojącego na podwyższeniu potężnego mężczyznę. Obok niego pojawiło się jeszcze kilku mężczyzn. Parę kobiet stało poza podestem. Nikt z zebranych na sali nie uśmiechał się, w bladym świetle jarzeniówek wyglądali niczym marmurowe posągi, nieruchomi, poważni, można powiedzieć, że wręcz majestatyczni. — Dzisiejszego wieczoru rozpoczną się wasze Próby. Do tej pory zostaliście poinformowani o istnieniu dwóch etapów, które prowadzą do ostatecznej Próby Krwi. Sprawdzimy waszą wytrzymałość fizyczną, psychiczną, spryt, siłę i wszystkie cechy, które konieczne są w zawodzie, jaki będziecie wykonywać. Podzieleni zostaniecie na trzy mieszane grupy. Major Andrews wyczyta wasze nazwiska, będziecie po kolei wychodzić do odpowiednich pomieszczeń, gdzie zastaniecie instrukcje do pierwszego zadania. Pamiętajcie, że najważniejszym jest wyznaczyć silnego lidera. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wam powodzenia.
Wspomniany wcześniej major zajął miejsce pana O’Connora, który wraz z innymi nie biorącymi udziału w Próbach, opuścił pokój. Stojący na podwyższeniu czarnoskóry mężczyzna nie musiał się wysilać, aby budzić respekt. Znali go, był trenerem przynajmniej części z nich. Uchodził za surowego, który przestrzega wojskowej dyscypliny, jednak spod jego skrzydeł wychodzili najlepsi wojownicy i szpiedzy. Nie był już najmłodszy, swoje odsłużył, ale jako nauczyciel sprawdzał się wyśmienicie. Chrząknął, przekładając kartki papieru. Biurokracja chyba nie była jego mocną stroną.
— Grupa Cogere: Huston, Jefferson, Grey… — wymienił jeszcze siódemkę osób, która kierowała się do drzwi oznaczonych literą „C”. Wśród nich nie znalazła się Jasmine, spoglądająca na odchodzącego Nathaniela. Był jednym z członków Cogere. Nic dziwnego. Odwrócił się na chwilę i posłał jej nikły, ale pocieszający uśmiech. Zapewniał ją, że spotkają się po tym wszystkim. Kiedy ostatnia osoba zamknęła za sobą ciężkie drzwi, major Andrews wyczytał zbiór nazwisk osób, które trafiły do grupy Memor. — Wszyscy pozostali trafiacie do Ingenium. Udajcie się do drzwi na lewo, znajdziecie tam wskazówki. Do zobaczenia — zszedł z podwyższenia, a Jasmine w otoczeniu dziewiątki innych osób, kojarzonych przez nią jedynie z widzenia, a może z dwoma zamieniła kilka zdań, udała się do przyjaźniejszego już pomieszczenia.
Kwadratowy pokój nie należał do największych. Centralne miejsce zajmował stół, przy którym spokojnie zmieściło się dziesięć krzeseł. Przy ścianach stały dwie kanapy, lodówka, regał z książkami i dwa biurka wyposażone w nowoczesny komputerowy sprzęt. Każdy znalazł sobie miejsce, unikając przy tym stołu. Jasmine jako pierwsza podeszła do metalowego mebla i sięgnęła po leżącą na nim teczkę.
— Czy ktoś oprócz mnie chce zacząć działać? — spytała i rozejrzała się po twarzach ludzi, z którymi miała współpracować, od których mogło zależeć jej życie. Pokręciła z niedowierzaniem głową i zajęła jedno z krzeseł, uderzając palcami rytmicznie o chłodny blat stołu. Nie minęło kilkadziesiąt sekund, jak pierwsi kompani zaczęli siadać obok. Napięcie malowało się na ich obliczach, u paru osób pojawił się nawet strach. Jasmine, mimo tego, że gotowała się w środku, zachowywała pozorny spokój. Wynikało też z tego, że przejęła rolę dowódcy. Może właśnie takiej postawy od niej oczekiwali? Ze względu na nazwisko? Wiedziała, że po rodzicach nie odziedziczyła tylko i wyłącznie nazwiska; wraz z ciążącym nad nią dziedzictwem wymagano od niej więcej. Zawsze.
— Pierwsze zadanie… — Jasmine urwała, zakładając kosmyk jasnych włosów za ucho. — Kryptonim „Wyjście na miasto”. Według wskazówek mamy dojść do wyznaczonego celu i przesłuchać go, próbując zdobyć informacje do drugiego zadania, którym jest dotarcie do wampirzego gniazda — przedstawiła po krótce to, co w zawiły sposób przedstawione było na kilku kartkach papieru.
— Nie wierzę, żeby to było takie proste… — mruknęła dziewczyna o azjatyckiej urodzie i wzruszyła ramionami. Była bardzo drobna, zdawała się delikatna niczym z kruchej porcelany, jednak jej oczy nie wyrażały słabości, strachu.
— Na pewno nie jest — odezwała się kolejna osoba, a O’Connor w tym czasie wertowała zapisane kartki. Chrząknęła cicho i uśmiechnęła się, nie okazując jednak tym samym swojego zadowolenia czy szczęścia.
— Nie jest. Nie jest takie proste — przyznała. — Posiadamy jedynie dwie trzecie potrzebnych informacji, brakuje nam jednak istotnych elementów, które posiada jedna z pozostałych grup. Musimy… Musimy przeprowadzić skuteczną dywersję, zdobyć to, co jest nam potrzebne. Wtedy zgarniemy to…
— Przede wszystkim musimy mieć konkretny plan, bo nasz cel znamy, Jasmine. Nie wybiegaj za bardzo w przyszłość. Nie możemy odpaść na tym etapie. — Ciemnowłosa dziewczyna, która mówiła wcześniej, ponownie zabrała głos przyglądając się uważnie niemianowanej liderce.  — Ile mamy dni zanim wyruszymy na miasto?
Ktoś mruknął niewyraźnie kilka słów, inna osoba kładła głowę na blacie chłodnego stołu, z prawej strony dobiegały ją słowa modlitwy. Otoczona była młodymi ludźmi, którzy bali się, ale musieli zacząć działać.
— Dwa — odparła szybko. — Jak masz na imię? — spytała może nieco głupio, bo przecież rozmówczyni znała jej imię. Po chwili dotarło do niej, że prawdopodobnie każdy w tej sali kojarzył ją na tyle, aby zwracać się do niej po imieniu.
— Jo. Mamy dwa dni. Zatem musimy opuścić nasz azyl, zakładam, że inni też. W ten sposób możemy złapać któregoś z nich i przesłuchać. Możemy wkraść się do wrogiego pomieszczenia…
Jasmine potrzebowała jednak takich osób, jak Jo. Osób, które zajmą się planowaniem, a jej pozwolą marzyć o osiągnięciu celu. Miała być lepsza, ale nie potrafiła przełamać się na tyle, aby otrząsnąć się i zacząć działać. Jo jeszcze przez jakiś czas kontynuowała wypowiedź. Wszyscy zgromadzeni słuchali jej uważnie, czasami wtrącając uwagi, jedynie O’Connor siedziała milcząc i wpatrując się w przeciwległą ścianę. Nawet nie dotarło do niej, że snują już plany, że zakładają lepsze lub gorsze wyjścia z konkretnych sytuacji. Myślami była daleko, a poruszenie wśród członków grupy nie robiło na niej najmniejszego wrażenia. Bała się. Bała się jeszcze bardziej, niż wtedy, kiedy dowiedziała się o poważnym wypadku matki.


Rozdzielili się. Podzielili na trzy podzespoły i każdy z nich otrzymał zadanie, a jego niewykonanie mogło wiązać się z niepowodzeniem całej grupy. Jasmine wraz z Jo i niejakim Alanem mijała kolejne przecznice Nowego Jorku, według mapy, którą mieli przy sobie, byli już blisko celu. Bliżej niż mogłoby się wszystkim wydawać. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi rzucając pomarańczowe smugi na oszklone ściany wieżowców, odbijane refleksy tworzyły niesamowitą grę światła i cieni, ale dziewczyna doskonale wiedziała, że nie może pozwolić sobie na chociażby chwilę rozkojarzenia. Do tej pory idąc przed dwójką towarzyszy, uniosła prawą dłoń ku górze i zacisnęła ją w pięść. Zatrzymali się całą trójką, Jo i Alan stanęli obok blondynki i spojrzeli na nią co najmniej zaskoczeni.

— O co chodzi? — Alan nie należał do osób cierpliwych, może dlatego od razu założył z góry, że Jasmine sobie coś wymyśliła. Od samego początku ich prób nie pałał do niej sympatią, wręcz przeciwnie – dość wyraźnie okazywał swoją niechęć. Nawet teraz, kiedy czaili się w mieście pochłanianym przez mrok.
O’Connor westchnęła cicho. Bała się. Do tej pory myślała, że strach jest jej obcy. W końcu należała do rodziny poważanych Łowców – chociaż bardziej odpowiednim stwierdzeniem byłoby tutaj: Morderców. Nie, nie budziły się w niej sentymentalne nuty; nigdy nie współczuła wampirom, nigdy nie było jej szkoda krwiopijców. Nie potrafiłaby obdarzyć żadnego z nich cieplejszym uczuciem, nie potrafiłaby posłać ciepłego uśmiechu i łagodnego spojrzenia. Od dziecka uczona była tego, że są wrogami, że taka ich natura – natura ludzi i wampirów – aby ze sobą walczyć. Nie miała wyjścia.
Ale bała się. Bała jak cholera, że zawiedzie. Grupę, rodzinę, Nathaniela, brata. Że zawiedzie siebie.
— Coś mi tu nie pasuje. Jest za spokojnie, za cicho — odpowiedziała spokojnie i rozejrzała się dookoła. Zostało blisko dwudziestu minut do momentu, w którym miasto uśnie pod zasłoną mroku rozpraszanego sztucznym światłem latarni.
— Przecież to dzielnica wampirów! — krzyknął poddenerwowany. Do jego oburzonej postawy brakowało tylko tupnięcia nogą, ale chyba z trudem się przed tym powstrzymał, wsuwając dłonie do kieszeni czarnych spodni.
— Ma rację. Jest jasno, jeszcze świeci słońce, a tutaj nikogo nie ma… Nasz informator jest człowiekiem? — Tym razem odezwała się Jo, bystrym spojrzeniem ciemnych w barwie i lekko skośnych w kształcie oczu.
Dopiero teraz cała trójka zdała sobie sprawę z tego, że nie mają pojęcia, kim jest ich informator, mający udzielić im wskazówki. Nic nie było takie łatwe, na jakie wyglądało. Nic. I musieli o tym pamiętać, a jednak zignorowali wiele lekcji i poczuli się zbyt pewnie na terytorium wroga. Wroga, z którym bez lat doświadczenia i odpowiedniej technologii nie mieliby szans.
— Nie mam… — Urwała już na początku, dotykając swojego ramienia. Strzałka z kolorowymi, czerwonymi piórkami wbita była w skórę. Bez problemu przedarła się przez czarny materiał bluzy. Rozejrzała się, ale nawet przy najmniejszym ruchu karkiem, czuła zawroty głowy. Jęknęła, kiedy zauważyła Jo leżącą bezwładnie na chodniku i Alana, który usiłował utrzymać się na klęczkach. Po chwili targnęły nim torsje i zwymiotował.
Trucizna… Przemknęło jej przez myśl, kiedy świat zaczął tracić na ostrości. Przytłumiony dźwięk mógł świadczyć o tym, że i Alan leżał na ziemi. Albo ona? Jasmine nie czuła nic. Nie widziała nic. I przestawała słyszeć cokolwiek. Jedyną krawędzią, której nadal się trzymała były uderzenia serca i szum krwi.


Obudziła się w zalanym jasnym światłem pomieszczeniu. Pierwsze , na co zwróciła uwagę to suchość w gardle, lepki język i ohydny posmak na języku. Ogólnie odczuwany dyskomfort brał się pewnie stąd, że siedziała na twardym krześle. Z trudem uniosła głowę, jęcząc cicho. Zacisnęła ponownie powieki, chowając się w ciemnościach. Związane za plecami nadgarstki powodowały rwący ból ramion. Uznała, że jest tutaj znacznie dłużej, niż mogłaby przypuszczać.

Otworzyła oczy drugi raz, powoli przyzwyczajając się do światła jarzeniówek.
— Dobrze się spało?
Za wszelką cenę chciała spojrzeć do tyłu, chciała zobaczyć, kim jest rozmówca. Nie miała pojęcia, dlaczego ktoś zaatakował grupę i czy nie uwięził pozostałych adeptów. Czy ojciec wiedział? Czy ktoś próbował ich uratować? Strach zacisnął jej gardło, serce przyśpieszyło swoją pracę. Ciało napięło się jeszcze bardziej, ale głowa pozostała w miejscu. Musiała się uspokoić. Musiała zrozumieć, co się tu dzieje i zacząć walczyć.
Blada kobieta sprężystym krokiem minęła krzesło, na którym siedziała Jasmine i uśmiechnęła się parszywie. Zaczesała długie, blond włosy do tyłu, odsłaniając tatuaż na szyi.
— Dzień dobry.
Jasmine odpowiedziała milczeniem. Zmrużyła oczy i nie omieszkała zwrócić uwagi na otoczenie. Nieznajoma, choć niebezpieczna, na razie pozostawała poza jej zasięgiem. Podobnie jak chirurgiczne przyrządy, puste fiolki i worki z krwią. Zadrżała. Dreszcz przesunął się boleśnie wzdłuż kręgosłupa, kiedy zrozumiała, gdzie się znajduje.
— Nieładnie mnie ignorować. — Blondynka tupnęła nogą, udając wielce obrażoną. Roześmiała się cicho. Wygląd pustej laleczki idealnie komponował się z rozkapryszonym charakterem kobiety. Kobiety, będącej wrogiem Jasmine, która nie mogła ruszyć nawet palcem. 
O’Connor spojrzała na wampirzycę wzrokiem pełnym pogardy i złości. Ukryła głęboko strach i bezsilność. Jeśli się nie myliła, w jej rękach leżał teraz los Jo i Alana, o ile jeszcze żyli. Zerknęła ponownie na worki z krwią.
— Och, upuściliśmy trochę z twoich przyjaciół. Byli zbyt ruchliwi, a moi towarzysze robią się głodni w najmniej przewidywalnych momentach — zachichotała.
Żółć podniosła się do gardła Jasmine, ale powstrzymała odruch wymiotny. Pobladła i nagle zaczęła krzyczeć.


Jasmine nie miała pojęcia, ile czasu minęło od momentu, w którym blondwłosa wampirzyca opuściła pomieszczenie. Dziewczynie powoli zaczynało powracać czucie w nogach, mogła poruszyć kostkami i podnieść się na wyprostowanych kończynach. Jednak ciężar krzesła i skrępowanego ciała, robił swoje, więc opadała na siedzisko z hukiem, przez kolejne kilkanaście minut regenerując swoje siły.

Gwar dobiegający z korytarza zwiększył tylko jej czujność. Tupot dziesiątek nóg przebiegających po kamiennych podłogach pewnie niósł się echem po korytarzach, ale Jasmine nasłuchiwała głosów. Wyrywane z zawiasów drzwi, kilka oddanych strzałów z karabinów automatycznych.
— Iskra musi być gdzieś tutaj!
Męski głos niosący ze sobą nadzieję. Męski głos będący wybawieniem. Wrzasnęła, zmusiła spragnione gardło do krzyku. Wstała, wzięła spory zamach i zmuszając wszystkie mięśnie do pracy, uderzyła krzesłem o obłożone metalem szafki. Wyswobadzając ręce z węzłów, warknęła, rozcierając obolałe mięśnie. Ledwie powłóczyła nogami, ledwie mogła się wyprostować, ale kiedy otworzyła drzwi, zobaczyła w szerokim korytarzu podłogę usłaną trupami.
— Mamy Iskrę! — szepnął do radia jeden z mężczyzn, którzy stali przed drzwiami i, jak zdążyła zauważyć, mocowali do nich ładunki. Pewnie otwierały się tylko od środka. Była Iskrą. Ludzie z Libre byli tutaj, stali ubrani w ciemne kombinezony, trzymali w dłoniach ciężką broń.
— To nie były Próby… — szepnęła, a ktoś nagle złapał ją pod ręce i pomógł ustać na słabych nogach. Krótkie potwierdzenie i wiedziała, że wpadła w zasadzkę. Przełknęła z trudem ślinę i pozwoliła prowadzić się do wyjścia.
Budynek, w którym się znajdowali nie mógł być główną kwaterą wampirzych władz – gdyby tak było, członkowie ich organizacji nie przedarliby się przez te wszystkie zabezpieczenia, nie zdołaliby ich odbić na czas. Przyglądając się wyważonym dziesiątkom drzwi, wybitym oknom i ciałom wampirów, ale także niektórych ludzi, czuła jak ogarniają ją mdłości.
Musieli zatrzymać się tak gwałtownie, że gdyby nie wsparcie silnych mężczyzn, Jasmine wylądowałaby na zakrwawionej, śliskiej posadzce. Warknęła, widząc jak blondwłosa wampirzyca przysysa się do szyi leżącego na podłodze przytomnego, chociaż coraz mniej silnego Alana. Z gardła O’Connor wydobył się nieartykułowany dźwięk. Mobilizując ciało do działania, wyciągnęła zza pasa jednego z towarzyszy kołek i ruszyła biegiem, z trudem łapiąc równowagę, ale kiedy dopadła krwiopijcę, kobieta nie miała czasu, żeby na nią spojrzeć. Kołek przeszedł na wylot. Wbijając go w plecy wampirzycy, Jasmine musiała zużyć większość swoich nadwyrężonych sił. 
Bezwładne ciało blondynki opadło na ciężko dyszącego Alana. Klęcząca teraz Jasmine dołożyła swój ciężar, opadając w stan nieświadomości. Zamrugała kilka razy powiekami, próbując odgonić dopadającą ją bezradność. Jęknęła, kiedy ktoś ją poniósł.


Obecnie

Część szpitalna zajmowała sporą część zachodniego skrzydła budynku. Oprócz sali dla pacjentów, było tu dziesięć sal operacyjnych, pięć laboratoriów i kilka, dobrze zaopatrzonych magazynów. Ich zawartość mogła przywodzić na myśl fakt, że ktoś szykuje się do apokalipsy. Do ostatecznego starcia. Po części była to racja. Ale co z tego, skoro mieli pełne składy, mnóstwo pustych łóżek i zaledwie garstkę wyszkolonych ludzi-lekarzy, którzy mogli ich ratować?

Jasmine przemierzała słabo oświetlone korytarze, uśmiechając się lekko pod nosem. Dziesięć lat temu przeszła Próby. Dziesięć lat temu zabiła pierwszego wampira i nie miała z kim tego świętować. Uśmiechała się, bo nie chciała płakać. Nie chciała ubolewać nad tym, że straciła wtedy pierwszy ludzi. Dziesięć lat minęło zbyt szybko. Dekada pełna była dramatycznych wydarzeń, które w dalszym ciągu kształtowały jej osobowość, kręgosłup moralny. Zauważała, że w ludziach coraz mniej jest ogólnie pojętej moralności. Podobnie, jak krwiopijcy, zmieniali się w bezwzględnych morderców. Bo tak było łatwiej.
Sala 213 była salą, którą odwiedzała codziennie od kilku lat. Zatrzymując się pod odpowiednimi drzwiami, nacisnęła niepewnie klamkę i weszła w półmrok panujący w niewielkim pomieszczeniu. Nic poza łóżkiem, parawanem, fotelem i żeliwnym stolikiem nie zaburzało sterylnego porządku.
— Witaj, Nathanielu — szepnęła cicho. — Nie uważasz, że to czas, abyś w końcu się obudził?  — spytała łagodnie, siadając na krawędzi łóżka. Złapała dłoń mężczyzny swojego życia, odgarnęła z czoła przydługie ciemne włosy i musnęła ustami rozgrzane czoło. — Wiem, że mnie słyszysz, kochany. I wiem, że walczysz. W innym razie już nie byłoby cię z nami, prawda?
Za każdym razem próbowała siebie przekonać, że tak będzie. Że Nate obudzi się podczas którejś z wizyt. Lekarz prowadzący uznał, że to całkiem możliwe, bo praktycznie żadna z funkcji mózgu nie była zaburzona. Nie znali przyczyny śpiączki, w którą zapadł Nathaniel. Ale mawiali, nieco żartobliwie, że zbiera siły, aby zmierzyć się po przebudzeniu z wściekłością Jasmine.
Uniosła kącik ust, formułując na twarzy uśmiech. Westchnęła, opierając swoje czoło o jego i przymknęła oczy.
— Obudź się  — warknęła. — Obudź, do cholery. Potrzebuję cię. — Ostatnie słowa wypowiadała łkając. Słone łzy płynęły po policzkach. Wyprostowała się. Była dorosłą kobietą. Musiała żyć dalej. Musiała poprowadzić ludzi do zwycięstwa lub na pewną śmierć.


— Jas…

— Nie teraz, Bastian — odprawiła brata machnięciem ręki. Bastian czekał na nią pod drzwiami szpitalnej sali, doskonale wiedząc, gdzie szukać kobiety. Zacisnął dłonie w pięści i warknął. Czasami nienawidził tej jej nonszalancji, jej rozkazów i bycia najważniejszą. Nie mógł nawet powiedzieć, że schwytali grupkę krwiopijców. Osłabionych, głodnych, morderczo niebezpiecznych. Ale nie. Ona musiała użalać się nad ukochanym.